Moja modlitwaWstęp Nie mam pojęcia jaki sens mają bez tego pobożne rozważania i bardzo prawdziwe teorie, skoro nie doświadczam mocno obecności Tego, Którego one dotyczą? Tego Który pragnie bym spotkał i poznał Go w milczeniu i przeniósł to doświadczenie na codzienność. Początek Siadam na podłodze, na nogach. Znak krzyża. Oddaję pokłon Temu, który jest wart szacunku. Prostuję się, aby odsunąć senność i oddać jak najpełniej ten czas Jemu. Nie, żeby mówić do Niego, ale być sobą i oddać Mu całą moją uwagę. Pozwalam odchodzić myślom, które do mnie przychodzą. Szukam ciszy, jaka cały czas, choć przygłuszona zgiełkiem, jest głęboko we mnie. Nie pozwalam rozwijać się pomysłom (trochę zaskakująca jest ich liczba), z których chyba większość wydaje się akurat teraz być nadzwyczaj sensowna i pobożna. Po prostu pozwalam im odejść. Cisza (albo nie ...) Po siedmiu minutach (mój standard) przyłapywania się na odbieganiu o bycia z Obecnym patrzę na zegarek. Wracam do Niego. Po dziesięciu minutach zaczynam powoli odnajdywać bardzo spokojną radość z bycia z Nim. Staję się powoli wrażliwy na cień Jego tu obecności. Oczywiście co pewien czas orientuję się, że Jego obecność próbowałem zredukować do jakiegoś wycinka, jakiegoś smaku, doświadczenia, złotego cielca. Ale On się nie daje. Tak więc to co pozostaje poza tym wszystkim, te drobne chwile milczenia będącego byciem z Nim, to jest właśnie to. Czasami to co pozostaje, to jakby pragnienie wody na pustyni. Brakuje bardzo jej chłodu. Ale czy pragnienie nie staje się przez to większe? A więc wszystko jest w porządku. Koniec... i początek Na koniec patrzę na zegarek - minęło 15 minut. Znowu pokłon. Naciągnięcie mięśni nóg, żeby nie zdrętwiały, kiedy wstanę. Nie muszę się znowu przygarbiać ;-) Staram się przenieść to moje bycie obecnym dla Niego, dla wszystkiego, przez co On jest dla mnie, w kolejne chwile całego życia. |